W praktyce medytacyjnej jest pewien paradoks. Siadasz do medytacji i próbujesz medytować. Próbujesz obserwować to albo tamto i czekasz aż poczujesz, że medytujesz. I wtedy oddalasz się od medytacji. Ale przychodzi taki moment, że wtedy, gdy przestajesz chcieć medytować, zaczynasz medytować. Wszystkie dążenia wygasają i „ja” rozpuszcza się w chwili obecnej zanurzając w prawdziwej błogości. To jest samadhi. Gdy to wyłapujesz pojawia się myśl, że „to jest to” i chcesz tego więcej. I wtedy przestajesz medytować. I w ten sposób rozpoznajesz, że lgnięcie do „ja” jest korzeniem wszystkich problemów, a odklejenie się od niego jest ich końcem. I na tej zasadzie wszystkie dążenia w praktyce medytacyjnej polegają na porzuceniu dążeń. Im więcej takiego odpuszczenia, tym więcej wyzwolenia.
W samadhi nie ma „ja”, które za czymś podąża, na coś czeka, coś chce osiągnąć, uzdrowić się, stać się lepszym, poczuć lepiej czy się oświecić. W samadhi nie ma „ja”, które obserwuje oddech. „Ja” stapia sie z oddechem. W samadhi nie ma „ja”, ale nie ma też „nie-ja” – jakiejś nieświadomości, zawieszenia, wegetacji, nihilistycznej pustki. Jest tylko błogość, szczęście, brak cierpienia. Niektórzy to mogą nazwać jednością, niektórzy byciem w „tu i teraz”, niektórzy pustością, niektórzy boskością itd. Ale to tylko ograniczone pojęcia, które mogą wzbudzać nieporozumienia oparte albo na fałszywych wyobrażeniach, albo na przylgnięciu do konceptów preferowanej doktryny. Ale gdy „ja” wygasa, prawda zaczyna świecić i nie potrzebuje konceptów.
Ten wgląd nie służy tylko intelektualnemu zrozumieniu i próbie przypominania go sobe w codziennym życiu, ale przede wszystkim zakorzenianiu się w mechanizmie odpuszczenia „ja” czyli w wolności od przywiązania do emocji, myśli i oczekiwań, i spoczęciu w tej przynoszącej ulgę przestrzeni. Ale to się oczywiście wiąże z bólem pogodzenia się z utratą gruntu pod nogami. Iluzja musi spłonąć w ogniu prawdy.