Przestrzeń małej świątyni przyrastającej do skały wypełnia około trzydziestu kolesi, jedna kobieta i chmura dymu. Obok mnie siedzi Sanoj. Około 40 letni Nepalczyk, który od 5 lat mieszka w Australii, gdzie pracuje jako rybak. Spędza tam pół roku, a na drugie pół wraca na wakacje do rodzinnego Katmandu.
Harmonium, bębny i karatale idą w ruch, a rybak wyjmuje swój kajet z pieśniami do hinduskich bóstw. Obok leży „Potęga teraźniejszości” Eckharta Tolle, a na niej surowce na skręta. — Tabaka oczyszcza organizm ze śluzu, a marihuana oczyszcza umysł z negatywnych emocji — mówi skręcając dżointa z organicznej marihuany z domieszką suszonych liści tabaki.
Ekstaza na twarzach śpiewaków nasila się z każdym utworem jak na trance party, a świątynia zamienia się w wehikuł do boskiego świata. Czas mija poza czasem, a bhajany stają się łącznikami pomiędzy człowiekiem a boskością. Co kilka utworów boscy psychonauci schodzą na ziemię, by naładować akumulatory kundalini. Czuję się jak na hinduskim odpowiedniku amazońskiej ceremonii odprawianej przez nepalskich „derwiszy”. Moją świadomość przenika odczucie świetlistych duchów, które uzdrawiają mnie swoim śpiewem.
— Widzisz tego sadhu? — wskazuje Sanoj na obwieszonego koralami pustelnika opasanego ręcznikiem o tygrysiej teksturze niczym Śiwa. — To jest aghori Tiger Baba. Mieszka od dziecka w jaskini tuż obok.
Aghori znaczy tyle co nieustraszony, ale zarazem nieczysty. Praktyki joginów aghori łamią hinduskie tabu nieczystości. Znajdując oni porzucone na ulicy, w rzekach czy dźungli zwłoki ludzi i zwierząt, medytują siedząc na nich, a następnie je rytualnie zjadają. Zwłoki stanowią symbol ich własnego ciała, a rytuał spożywania mięsa jest symbolem transcendencji jego niższej tożsamości oraz dowodem realizacji wyższej, wszechprzenikajacej jaźni. W ten sposób urzeczywistniają wiarę, wg której przeciwieństwa są identyczne, a konwencjonalna hinduistyczna różnica pomiędzy czystością i nieczystością jest ostatecznie iluzyjna. Celem tych praktyk jest realizacja niedualności poprzez transcendencję społecznych tabu, oraz poprzez dostrzeżenie iluzorycznej natury wszystkich konwencjonalnych kategorii. W ten sposób osiągają oni duchową moc, która pozwala im uwolnić się od bólu i osiągnąć boskość. W Indiach gdzie powstał ten ruch, jest tylko kilkuset aghori, a Tiger Baba jest prawdopodobnie jedynym w Nepalu.
— Istnieją dwa poziomy joginów — ciągnie dalej Sanoj. Pierwszy dotyczy joginów którzy nauczają innych, ale sami są jeszcze wewnętrznie pomieszani. Drugi – joginów, którzy są urzeczywistnieni. Do nich należy Tiger Baba. Za Katmandu w górach mieszka więcej takich mędrców. Nie jedzą, mało śpią, piją mleko, palą ganję i większość czasu medytują. To nie są trzygwiazdkowi guru jak Osho, więc możesz ich odwiedzić za darmo.
— Wytłumaczę ci jak do nich dojechać — bierze mój notes i kreśli trasę niepojętą jak hinduska mitologia bez dżointa. — Ale nie wynajmuj tam przewodników — mówi zupełnie inaczej niż naganiacze na Thamelu — będą ci tylko przeszkadzać. Urodziłeś się sam i umrzesz sam. Nie potrzebujesz żadnych przewodników ani guru. Guru to jest ktoś, kto może podać ci butelkę z wodą, ale wodę musisz wypić sam. Doświadcz medytacji vipassany, a poznasz prawdę o sobie na własnej skórze. Najlepiej w Katmandu. To jest miejsce o najlepszych wibracjach. Około 10% Nepalczyków wierzy, że rodząc się i umierając w Nepalu, osiągają duchowe wyzwolenie. Pozostałe 90% procent myśli tylko o tym, by stąd wyjechać na zachód i łatwo żyć. Bóg mieszka w Katmandu. Ale bogiem Thamelu jest mamona — mówi uduchowiony rybak po czym znika w głębinach nadświadomości.
Gdy ceremonia dobiega końca Tiger Baba zaprasza mnie i moich kompanów do swojej jaskini. Jej ścianę zdobi Śiwa trzymający czaszkę, nad kominkiem wisi obrazek Śri Ćajtani, a na zewnątrz powiewają tybetańskie flagi modlitewne (gdyż tuż obok jest jaskinia legendarnych tybetańskich joginów Naropy i Tilopy). Jakoś ciężko się przyzwyczaić do sadhu, który nie prosi o pieniądze, nie pozuje na guru i nie wykłada ze świętych ksiąg. Tiger Baba mało używa słów, a dużo mówi sercem. — Tutaj nie trzeba mówić, tutaj się milczy. — Mówi Baba, gdy siedzimy z nim medytując na dziedzińcu jaskini.
Baba odprowadza nas ostatni autobus kulejąc w biegu. Po drodze jeszcze tylko kupuje małą pepsi colę i ściskając nas, żegna się jak ze starymi druhami. Jakby wiedział, że dzisiaj są moje imieniny.